Edytuj stronę

Zabrali nam pracę i nadzieję na godziwe życie

- Ta wieś nigdy nie będzie już taka, jak przed przyjściem profesora i tych jego gangsterów - mówią mieszkańcy Grudyni Wielkiej. - To oni zabrali nam pracę, nadzieję na godziwe życie i święty spokój.

 

Profesor to znany śląski kardiochirurg Stanisław P. W środę został skazany przez Sąd Okręgowy w Opolu na dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć za rozgrabienie majątku Przedsiębiorstwa Produkcji Sadowniczej "Grudynia". Taki sam wyrok usłyszał śląski biznesmen Andrzej B., członek rady nadzorczej przedsiębiorstwa. Obaj muszą też zapłacić ponad 1 milion 400 tys. złotych odszkodowania.

 

Grudynia jest wielka już tylko z nazwy
Na miejscowych ta kara nie robi jednak większego wrażenia.
- Nachapali się, ludziom zabrali pracę, zrujnowali nasz zakład i jeszcze do więzienia nie pójdą, to gdzie ta sprawiedliwość? - pyta pani Jadwiga, która przy zrywaniu jabłek przepracowała prawie 20 lat. - Jak sąsiada na rowerze po pijaku złapali, to mu sprawę w sądzie zrobili i jeszcze w gazecie ogłoszenie było, że go skazali. Ale wiadomo. Prawo nie jest takie samo dla wszystkich.

Starsza kobieta ubrana w wyblakły zielony płaszcz, z głową opatuloną szarą chustką też już nie pierwszej nowości, stoi przed sklepem oparta o zdezelowany rower.

- A wie pan, że płaszcz i rower to kupiłam sobie jeszcze, jak sady państwowe były? - zagaduje. - Tak, tak. Te rzeczy mają już ponad 20 lat. Wtedy było mnie na to stać. Dziś z nędznej renty ledwo starcza na leki i jedzenie.

Kobieta nie chce się przedstawić ani dać sfotografować. Przecież ludzie, którzy narobili tu tyle zła, są na wolności. A pani Jadwiga doskonale ich pamięta. Tak jak akcję brygady antyterrorystycznej, która przyjechała tu w poszukiwaniu jednego z szefów gospodarstwa. Szturm na zakład razem z resztą mieszkańców wsi oglądała zza płotu.

 

- Było jak w amerykańskim filmie. Ubrani na czarno, z karabinami w ręku biegali po placu, magazynach i biurowcu - wspomina. - Mówiło się że ci, co tu urzędowali razem z profesorem, to mafia ze Śląska była. Przyjeżdżali luksusowymi samochodami, sprowadzali do zamku dziewczyny, nawet policja się ich bała. Cała wieś w strachu żyła.

Już samo pytanie o profesora i sady podnosi ciśnienie Zygmuntowi Drobyszowi. W kombinacie sadowniczym przepracował ponad pięć lat. Bardzo dobrze pamięta drzewka owocowe stojące w równiutkim szeregu aż po horyzont, jak żołnierze kompanii reprezentacyjnej na Placu Zwycięstwa w Warszawie podczas święta 22 lipca. Nie zapomni też pól, na których rósł rzepak, kukurydza i jęczmień, oraz muczenia krów w olbrzymich oborach należących do gospodarstwa. Cały czas ma też przed sobą obraz ludzi, którzy tu mieszkali i pracowali. Byli inni niż dziś.

- Weseli, zadowoleni z życia, bez problemów - mówi Drobysz.
Była przecież praca, płaca na czas, deputaty. Ja trzeba było, to zakład pomógł wyremontować drogę, dał pieniądze na paczki dla dzieci, sypnął groszem na sport.
- Niech pan mi powie, jak można było dopuścić do takiego złodziejstwa? - pyta zdenerwowany. - I co? Winni tej naszej tragedii dostali wyrok w zawieszeniu i są zadowoleni. A ludzie tu bez pracy i perspektyw zostali.

Pan Zygmunt od 10 lat jest sołtysem Grudyni Wielkiej. Wieś objeżdża prawie codziennie. Po raz tysięczny ogląda puste obory, wykarczowany teren, na którym rosły kiedyś drzewka, i ciągle nie może się pogodzić z tym, co tu się stało.
- Skandal i hucpa, nie chce mi się nawet o tym mówić - obraca się na pięcie i idzie do swoich zajęć.

Dziś Grudynia wielka jest tylko z nazwy. Kiedyś mieszkało w niej grubo ponad 1000 osób. Kolejnych 500 przyjeżdżało tu, kiedy trzeba było zrywać owoce z drzew. Teraz zostało zaledwie 700 dusz. Przyjeżdżamy tu w środowe popołudnie. Wieś wygląda na wymarłą. Wita nas tylko biegający samopas kundel. Zanim natykamy się na kogoś, kogo można o drogę do sołtysa zapytać, jeździmy w tę i z powrotem prawie dziesięć minut. Wyludnione są nie tylko ulice, ale i podwórka.

 

- Ludzie za pracą do Niemiec i Holandii pojechali. Teraz tam jabłka zrywają i pracują w tamtejszych gospodarstwach - mówi pani Jadwiga. - Moje chłopy, synowie, znaczy się, też na roli u Holendra robią.

Jak profesor został gospodarzem
Kłopoty mieszkańców Grudyni Wielkiej i okolicznych wsi zaczęły się w 1994 roku. Właśnie wtedy na bazie kombinatu rolnego powstało Przedsiębiorstwo Produkcji Sadowniczej "Grudynia" SA. Majątek został wydzierżawiony od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa spółce pracowniczej. Pracownicy mieli w nim zaledwie 5 procent udziałów. Głównym udziałowcem i posiadaczem ponad 70 procent akcji stał się czołowy polski kardiochirurg Stanisław P. z Zabrza. Dlaczego znany lekarz zajął się rolnictwem?

- Z pieniędzy zarobionych na gospodarstwie chciałem finansować fundację wysyłającą młodych lekarzy na staż za granicę - tłumaczył przed sądem profesor P., były szef kliniki kardiologicznej w Śląskim Centrum Chorób Serca.

 

Kardiochirurg, który nie znał się na sadownictwie, o pomoc poprosił Andrzeja B., biznesmena z Katowickiego. Zrobił go nawet członkiem rady nadzorczej. Prezesem został natomiast Robert P. z Rzeszowa. Ten ostatni ludziom przedstawiał się jako ekonomista, który wyciągnie Grudynię z kłopotów finansowych, które już wówczas miała. Po jakimś czasie spółka wystąpiła do agencji o wykup części nieruchomości na prawach pierwokupu. Wraz z większością budynków nabyła 350 hektarów ziemi, natomiast 800 dzierżawiła. Preferencyjne nabycie nieruchomości i gruntów polegało na tym, że wpłacało się pierwszą ratę, a reszta miała być rozłożona na kilka lat. Spółka w 1995 roku wpłaciła tylko pierwszą ratę i od tego momentu przestała w ogóle płacić. Nie regulowała nawet opłat za dzierżawę. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa oddała sprawę do sądu. Ten nakazał egzekucję komorniczą. W maju 2001 roku pod bramą przedsiębiorstwa zjawiła się pracownica agencji z wyrokiem sądowym w ręku nakazującym spółce oddanie dzierżawionych gruntów. Ochroniarze nie wpuścili jej jednak. Agencja poprosiła więc o pomoc policję. Nowi "gospodarze" nie chcieli nic oddawać. Na kilka dni przed akcją policji Robert P. wraz z główną księgową Renatą Z. i członkiem zarządu Janem W. przenieśli majątek "Grudyni" do specjalnie utworzonej spółki - "Rem-Bud" reprezentowanej przez figuranta Ryszarda K. z Rzeszowa, a potem na Gospodarstwo Rolne Bartosza B. (syna Andrzeja) z siedzibą w Mysłowicach. Trafiły tam m.in. maszyny rolnicze za ponad 270 tys. zł, produkcja roślinna w toku (wszystko to, co rosło na polach i w sadach) szacowana na ponad milion złotych oraz materiały siewne, nawozy i rodziny pszczele warte ponad 100 tys. zł. Oczywiście Bartosz B. za majątek wart ponad 1,2 mln zł nie zapłacił ani złotówki. Natomiast jego ojciec Andrzej wywiózł sokownię wartą ponad 100 tys. zł.


W październiku 2001 roku przedsiębiorstwo upadło i dopiero wtedy syndyk zerwał niekorzystną umowę z Bartoszem B. Wspierana przez prawników wykorzystujących wszystkie możliwie kruczki proceduralne rodzina B. i udziałowcy spółki jeszcze przez jakiś czas grali na nosie policji, prokuraturze, sądom i wierzycielom, wysysając z firmy resztę majątku. Ludzie zostali bez pracy i wypłat. Antyterroryści zakład wzięli szturmem.


Bardzo szybko okazało się, że prezes Robert P. nie jest żadnym ekonomistą, ale człowiekiem poszukiwanym przez prokuraturę w Rzeszowie za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. W połowie maja 2001 roku funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego i antyterroryści zjawili się pod bramą zakładu w Grudyni, żeby aresztować pana prezesa. Brygada specjalna ubrana w czarne mundury, kamizelki kuloodporne i hełmy, błyskawicznie poradziła sobie z ochroniarzami pilnującymi bramy zakładu i wbiegła do biurowca. Prezesa jednak nie zastała. Robert P. w ręce wymiaru sprawiedliwości wpadł dopiero kilka lat później. Kłopoty z prawem miała też rodzina B. Bartosz i jego brat Cezary poszukiwani byli przez policję za rozbój pod Częstochową. Grożąc bronią, odebrali mężczyźnie samochód. Z kolei ich ojcu Andrzejowi prokuratura zarzucała m.in. przestępstwa gospodarcze, zastraszanie świadków, groźby karalne. Został skazany wówczas na 2,5 roku więzienia.

Oprócz prof. Stanisława P. i Andrzeja B. za rozgrabienie majątku Grudyni i działanie na szkodę firmy skazani zostali też Bartosz B. i Józef B. - brat Andrzeja, Renata Z., główna księgowa, Jan W., były dyrektor PPS Grudynia, Ryszard K., figurant, który przez fikcyjne firmy pomagał wyprowadzać majątek, oraz Sławomir I., kierowca i ochroniarz Andrzeja B., który pomagał w ukryciu majątku przed komornikiem. Wszyscy otrzymali kary w zawieszeniu.

 

A kiedyś był tu raj na ziemi
Kombinat w czasach swej świetności przypadającej na lata 70. i 80. był chlubą polskiego sadownictwa.

- Mieliśmy się czym pochwalić - wspomina Marian Szweda, ostatni prezes "Grudyni" przed przyjściem profesora P. - Nowoczesne sposoby uprawy, wspaniałe plony i wysoka jakość hodowli sprawiały, że uczyć się gospodarności przyjeżdżały tu wycieczki sadowników z całej Polski, a nawet Europy Zachodniej i USA.

Jabłkami, wiśniami, czereśniami i śliwkami zajadała się cała Polska. Eksport szedł do Czechosłowacji, NRD, Finlandii i ZSRR. Na wschód owoce jechały całymi pociągami.

- W sezonie we wsi był ruch jak w Rzymie - tłumaczy Zygmunt Drobysz, sołtys Grudyni Wielkiej. - Ciężarówki z rejestracjami z całej Polski tu przyjeżdżały, a wyjeżdżając aż uginały się pod ciężarem owoców.

W latach świetności w kombinacie zatrudnionych było ponad 300 etatowych pracowników. Dwa razy tyle przyjeżdżało tu w sezonie pomagać przy zbiorach. To właśnie dla nich zbudowano hotel i stołówkę, w której dziś mieści się szkoła. Rocznie zbierali 10 tysięcy ton jabłek, 400 ton wiśni, 300 ton czereśni. W oborach stało 300 krów, a w chlewni 60 macior.

 

Jabłka rosną tu nadal
Dziś na polach, które kiedyś należały do kombinatu, gospodarzą rolnicy. W ich rękach są też pozostałości sadów. W Grudyni Małej, w małym murowanym kiosku, tak jak kiedyś, można też kupić jabłka. Drzwi się nie zamykają. Owoce całymi siatkami biorą miejscowi i przyjezdni.

- Nadal są najsmaczniejsze w kraju - uważa Marian Szweda.

 

Źródło: Nowa Trybuna Opolska

Ostanie newsy

Kategorie

Dołącz do nas na: