Wyrok. Winni! - usłyszeli wczoraj w sądzie trzej oskarżeni w procesie dotyczącym wyprowadzenia 12 mln zł z przedsiębiorstwa sadowniczego w Grudyni.
Wczorajszy wyrok sądu okręgowego nie kończy jeszcze sprawy "Grudyni", bo można się spodziewać apelacji oskarżonych.
Ponadto mec. Grzegorz Stasikiewicz, pełnomocnik Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, która straciła w "Grudyni" ponad 10,8 mln zł, zapowiada, że w procesach cywilnych postara się odzyskać te pieniędze od skazanych. Przed opolskim sądem będzie się toczył proces Bartosza B., syna skazanego Andrzeja B. Zarzucono mu m.in. przywłaszczenie maszyn rolniczych wartych ponad 265 tys. zł. Powinien on zasiadać na ławie oskarżonych już razem z ojcem, ale długo się ukrywał. Zatrzymano go rok temu.
Nadal poszukiwany listem gończym jest jeszcze Robert Piróg, były prezes zarządu "Grudyni" oraz członek zorganizowanej grupy przestępczej z Rzeszowa. Piróg to ostatnia osoba odpowiedzialna za rozgrabienie "Grudyni".
Przed Sądem Okręgowym w Opolu zakończył się trwający ponad rok proces. Ani oskarżeni, ani ich adwokaci nie pojawili się jednak na ogłoszeniu wyroku. Przyszedł jedynie prokurator, który mógł mieć powody do zadowolenia, bo sąd uznał wszystkie zarzuty postawione oskarżonym, a grzywny wymierzył nawet wyższe, niż żądał oskarżyciel. Andrzej B., członek rady nadzorczej Grudyni SA, został ukarany najsurowiej. Trzy i pół roku więzienia oraz 100 tys. zł grzywny.
- To mózg i główny wykonawca, kara odzwierciedla charakter jego zachowań - tłumaczył Robert Mietelski, sędzia prowadzący proces.
Prof. Stanisław P., przewodniczący rady nadzorczej, dostał dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat i także 100 tys. zł grzywny.
Obaj - przez pięć lat - nie będą mogli również zasiadać we władzach spółek prawa handlowego.
Kara dla Józefa B., brata Andrzeja, to rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata. Ukrył na swojej posesji w Chrzanowie warte 0,5 mln zł maszyny wywiezione z Grudyni.
Trójka oskarżonych od początku procesu zaprzeczała swojej winie. Sąd Okręgowy przekonały jednak zeznania świadków i dokumenty zgromadzone przez Prokuraturę Okręgową w Opolu i Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrzenego.
Andrzej B. i Stanisław P. w latach 1999-2001 działali na szkodę Przedsiębiorstwa Produkcji Sadowniczej Grudynia SA. Dbali nie o wierzycieli spółki, a jedynie o swoje interesy.
10,8 mln zł straciła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa, główny wierzyciel przedsiębiorstwa z Grudyni. Ponad 2 mln zł straciła sama spółka, która upadła.
Oskarżeni całkowicie pozbawili Grudynię majątku. Robili to, by udaremnić egzekucję komornika.
Dzierżawiono ziemię, sprzedawano zboże na pniu i rodziny pszczele. Poprzez cesje przenoszono maszyny na rzecz innych spółek. Najpierw na Rembud, a gdy skłócono się z jego właścicielem Ryszardem K. - na "Gospodarstwo Rolne Bartosz B." w Mysłowicach, należące do syna głównego oskarżonego.
- Robili tak, by ukryć majątek przed komornikiem. Te umowy były zupełnie absurdalne z ekonomicznego punktu widzenia - tłumaczył sędzia.
Prof. Stanisław P. nakłaniał też zarząd przedsiębiortwa, by nie składał wniosku o upadłość w sądzie, mimo że spółka nie płaciła już żadnych zobowiązań. Ich wielkość przekroczyła wartość firmy.
Wyrok nie jest prawomocny.
Po aferze
"Grudynia" zaczyna się odradzać
- Jedna wielka kpina! - tak mieszkańcy Grudyni Małej przyjęli wczoraj wiadomość o wyroku. - Przecież Andrzej B. po kilku miesiącach wyjdzie i będzie się cieszył zagrabionymi milionami.
Wczorajsze orzeczenie sądu nie zmieni już jednak życia ludzi w Grudyni czy Jakubowicach. Dla nich bowiem wszystko zmieniło się wraz z upadkiem przedsiębiorstwa. W okresie świetności pracowało tam 300 osób. Gdy zakład dogorywał, było zaledwie kilka miejsc pracy.
- To dla naszych miejscowości była prawdziwa tragedia - mówi Marek Froelich, sołtys Grudyni Małej. - Tutaj wszyscy żyli dzięki "Grudyni". Wiele osób przepracowało tam całe życie i wyleciało na bruk kilka lat przed emeryturą.
Zostali bez pracy, bez pieniędzy i perspektyw na lepsze jutro.
- Miałem to szczęście, że zwolniłem się jeszcze przed przejęciem firmy przez kanciarzy - mówi pan Bronek. Teraz razem z żoną prowadzi niewielki sklep.
Nie wszystkim jednak się udało. Wielu dorywczo pracuje za granicą, inni za pracą wyjechali ze swych rodzinnych miejscowości.
- Ludzie stąd uciekają - twierdzi pani Jadwiga, która kilkanaście lat przepracowała w "Grudyni". - Nie ma roboty to wyjeżdżają. Proste!
O odbudowie dawnej hodowli zwierząt można zapomnieć. Wielkim kłopotem są także budynki rozgrabionego zakładu.
- Nikt nie chce ich kupić, a jeśli już są chętni, to odchodzą z kwitkiem. Po co komu same magazyny bez kawałka ziemi - pytają mieszkańcy.
Pojawia się jednak światełko w tunelu. Wszystkie pola są już uprawiane. Także część sadów ma swojego gospodarza.
Źródło: Nowa Trybuna Opolska